19 marca 2024

Dr Krzysztof Madej: Dyplom na kredyt – felieton nostalgiczny

Projekt ustawy o, jak to nazwał jeden publicysta, „produkowaniu lekarzy w szkołach zawodowych”, został już opisany na wszystkie strony – pisze wiceprezes NRL Krzysztof Madej w felietonie dla „Gazety Lekarskiej”.

Foto: pixabay.com

Felietonista, odgrzewając ten temat, ryzykuje, że czytelnik po pierwszym zdaniu odłoży lekturę z braku przykuwającej uwagę nowości. Odnoszę jednak wrażenie, że całe konteksty: mentalny, społeczny, środowiskowy i polityczny tego pomysłu legislacyjnego nie zostały opisane tak, aby na ich podstawie móc przewidywać przyszłość. Spróbuję zabawić się w proroka.

Trzeba przypomnieć, że projekt ustawy z druku 1569 składa się z dwóch części. Pierwsza z nich zakładała, że kształcenie lekarzy będzie się mogło odbywać w szkołach zawodowych, druga ustanawia instytucję kredytu na odpłatne studia medyczne. Kredytu z tzw. klauzulą lojalnościową.

Ta właśnie pierwsza część ustawy nowelizującej, dotycząca szkół zawodowych, została dopisana do projektu ustawy podstępnie i znienacka, ponieważ projekt wyjściowy, który był opiniowany przez Naczelną Radę Lekarską, zawierał tylko dodanie do ustawy o szkolnictwie wyższym instytucji kredytu na studia medyczne.

O pomyśle ze szkołami zawodowymi dowiedzieliśmy się z doniesień medialnych, ponieważ minister zdrowia 21 września br. poinformował o nim w trakcie spotkania w Sanoku ze zgromadzeniem Konferencji Rektorów Publicznych Szkół Zawodowych. Powiedział: „już w zasadzie przygotowaliśmy projekt”. Gorączkowe poszukiwania tego projektu pokazały, że rząd wysłał go już do parlamentu. Zdążyliśmy jeszcze wyrazić swój sprzeciw (szkoły zawodowe) i opinię (kredyty), lecz maszyna polityczna już ruszyła.

Ustawa „biegusiem” poszła do pierwszego czytania w trybie nieco odmiennym od stosowanego dotychczas, lecz dopuszczalnym regulaminem prac legislacyjnych. Pierwsze czytanie odbyło się na posiedzeniu plenarnym, a nie w komisji, więc bez ekspertów i (jak to się dziś wytwornie mówi) interesariuszy zewnętrznych. Zapewne po to, aby nikt w tej „gorączce” nie przeszkadzał.

Wyraziliśmy opinię w dwóch sprawach: merytorycznej, lecz ona w tej chwili chyba nie ma znaczenia, bo kształt ustawy jest już najprawdopodobniej przesądzony, oraz w sprawie trybu procedowania. W zastosowanym trybie złamano nie tylko ustawę o izbach lekarskich, ale i ogólne przepisy dotyczące prawodawstwa. Prezes NRL wysłał nawet w tej sprawie list na Berdyczów (o przepraszam – do Pana Premiera), ale jak to zawsze z takimi listami bywa, odpowiedzi z Berdyczowa nie otrzymaliśmy.

Z tym nieprzestrzeganiem przepisów prawa przez prawodawcę sprawa wydaje mi się dosyć logiczna i nie powinna wywoływać sprzeciwu. Rzymianie mieli takie powiedzenie: quius est condere, eius est tolere, czyli kto ustanowił, ten może znieść. Strawestowałbym je na: kto ustanowił, ten nie musi się do swojego prawa stosować, bo gdyby nie chciał łamać prawa, a mimo wszystko nie chciał się do niego stosować, to by je zmienił, tak aby wyszło na jego. Logiczne? Logiczne!

Następnie wypadki potoczyły się w sposób najpierw nieoczekiwany, później już oczywisty. Warto w tym miejscu poinformować o rzeczy, która dla opinii środowiskowej jest niewidoczna. Pomysł ze szkołami zawodowymi wywołał falę protestów lekarskich towarzystw naukowych. Widać było, że pomysł politycznie się nie opłaca. W tej sytuacji po pierwszym czytaniu pewien poseł zaproponował, aby szkoły zawodowe przemianować na szkoły o charakterze akademickim.

Pani przewodnicząca komisji zapytała, co na to rząd. A rząd bez chwili namysłu entuzjastycznie poparł ten pomysł. Wszyscy odetchnęli z ulgą, jak zgrabnie i szybko poradzono sobie z tym „śmierdzącym jajkiem”. Przy okazji znowu pominięto etap konsultacji, ale, patrz wyżej, niektórzy twierdzili, że był to zwrot akcji jak w tej znanej anegdocie, gdy mądry rabin poradził biednemu Żydowi, aby do przepełnionej i ciasnej chałupy dokwaterował jeszcze kozę i aby później, po jej wyprowadzeniu z chałupy, cieszyć się luksusami przestronnego zamieszkiwania.

Przedstawiłem tę przydługą relację, ponieważ w historii tej najważniejsza jest instytucja kredytu na studia, jako instytucji wyjątkowej, bo dotyczącej tylko studiów medycznych na kierunkach lekarskim i lekarsko-dentystycznym.

Pomysł ten nigdy nie był kwestionowany, bo rządził się taką pozytywną logiką: potrzeba więcej lekarzy – państwo rozszerza limity przyjęć i finansuje studia lekarskie na uczelniach medycznych – państwo nie może sfinansować większej liczby studiujących stacjonarnie, czyli „za darmo” – rozszerzenie liczby studiujących odpłatnie, czyli „niestacjonarnie” napotyka na barierę wydolności finansowej kandydatów na lekarzy – państwo pomaga pokonać tę barierę, ustanawiając kredyt umarzalny po spełnieniu kryteriów lojalnościowych.

Kredyt wydaje się być sprytnym trickiem, jak przywiązać lekarza do zatrudnienia w Polsce, nie prawnie (to byłaby katastrofa), tylko zobowiązaniem finansowym. Troska o zahamowanie emigracji absolwentów medycyny była głównym elementem uzasadnienia projektu. Projektowana duża liczba potencjalnych studentów z własnym finansowaniem z kredytu (popyt), musi w zamyśle projektodawców spotkać się z miejscami szkoleniowymi (podaż).

Krytycy tego sposobu myślenia podnoszą, że zachęta do uruchamiania kierunków lekarskich na tych różnych „akademiach” może skutkować wypuszczaniem na rynek lekarzy „dwóch prędkości”, a ponadto, wg statystyk na dzień 31.12.2020 r. podawanych przez Ministerstwo Zdrowia, w bieżącym roku akademickim nieobsadzonych jest 956 miejsc na 22 uczelniach prowadzących kierunek lekarski w stosunku do limitów (w tym 697 miejsc na studiach dla obcokrajowców prowadzonych w języku innym niż polski – czyli dla kolegów, którzy i tak wyjadą z Polski).

Czy nie lepiej byłoby sfinansować państwu tę „niedoróbkę”? Przyjęcie tych, już teraz nieobjętych kształceniem, potencjalnych 1000 studentów wymagać będzie otwarcia 10 „medycyn”, jeśli każda byłaby w stanie kształcić 100 studentów. Ustawa przeszła już trzy czytania w sejmie, jest więc uchwalona, teraz kolej na senat, ale przy ogólnym poparciu, jakie płynie ze strony wszystkich klubów i kół, nawet gdyby senatowi przyszło do głowy coś zmieniać, to i tak jego poprawki zostaną odrzucone. Dlaczego jednak senat miałby próbować coś zmieniać?

Skoro udowodnione zostało to, co miało być udowodnione (cbdu), że ustawa o zmianie ustawy o szkolnictwie wyższym wejdzie w tym kształcie, w którym przyjął ją sejm, warto zastanowić się, jakie to może przynieść odległe społeczne skutki. Studia medyczne w tradycyjnym kształcie i cały proces kształcenia lekarzy w opinii społecznej uchodziły za wyjątkowe. Wymagały spełnienia szczególnie trudnych warunków kwalifikacji, były najdłuższe, przedłużone jeszcze dodatkowo stażem podyplomowym i późniejszą specjalizacją lekarską, trwającą niemalże tyle samo co studia akademickie.

Studia te uchodzą za wyjątkowo trudne i wymagające szczególnych predyspozycji i dyscypliny, a absolwent medycyny uchodził w tejże opinii za człowieka gruntownie wykształconego nie tylko w sferze całej medycyny klinicznej, ale i nauk przyrodniczych i ogólnohumanistycznych. Jak to bywa w rzeczywistości, to inna sprawa, ale nie zmienia to faktu, że absolwent medycyny z uczelni medycznych (jak je zwał, tak zwał: akademiami medycznymi czy uniwersytetami), nawet gdy praktykował później samotnie w głuszy, miał status „doktora wszechnauk medycznych”.

Każdy absolwent miał w swojej osobistej biografii ten szczególny okres „wybrania”, który naznaczał go na całe życie: zawodowe i osobiste. To jest to poczucie trwałej przynależności do pewnego „stanu” (mówi się przecież: stan lekarski) i do pewnej rodziny universitas, czyli wspólnoty uczących i nauczanych. Ma to, moim zdaniem, swoją istotną społeczną wartość, a ta straszliwa reaktywność i doraźność działania państwa (w naszych obecnych realiach należałoby powiedzieć: rządu) wygląda, jakby tej wartości nie dostrzegały, a nawet chciały przeciw niej występować.

W tym świetle łatwo zrozumieć obawy samorządu lekarskiego o jakość kształcenia przyszłych lekarzy, o której to jakości mówi stanowisko NRL, w odpowiedzi na tę inicjatywę legislacyjną. I nie chodzi tu o spełnienie kryteriów programowych, bo o to najłatwiej, ale o tę pracę formacyjną, która prowadzi do osiągnięcia wykształcenia (ukształtowania). Samorząd obawia się, że owe liczne kierunki lekarskie, często przyklejone, z jednej strony do biznesowych przedsięwzięć edukacyjnych, a z drugiej do medycyny lokalnej i praktycznej, a nie ogólnej i na poziomie uniwersyteckim, tej pracy formacyjnej nie zapewni.

Kogoś może zgorszą, innych może rozbawią te obawy, ale, proszę wybaczyć, korporacja zawodowa lekarzy po to jest na świecie, aby programowo żywić takie niepokoje. Dlatego też ten felieton w tytule nazwałem sentymentalnym, bo sentymentalnie odwołuję się do zbiorowych wspomnień czegoś, co nazywamy środowiskiem lekarskim i co do którego istnienia wielu jest jeszcze przekonanych.

Świat jednak pędzi tak szybko, że na sentymenty szkoda już czasu, a pewien poseł wyraźnie poirytowany tym zgiełkiem obrad w komisji parlamentarnej i tym, że przegrał wszystkie głosowania w debacie nad omawianym projektem, mijając mnie przy wyjściu rzucił ze złością w moim kierunku: „zobaczycie cwaniaczki, zrobimy wam to, co zrobiliśmy z prawnikami, naprodukujemy wam tyle lekarzy, że będziecie nam, czyli władzy, z ręki jedli”. To była oczywiście teatralizowana złośliwość, bardzo dobra jako pointa obrad komisji. Roześmiałem się, bo lubię złośliwość, ale uderzyło mnie, że powiedział „wam”, a nie nam.

Rzeczywiście, dla człowieka niezwiązanego mentalnie z duchem polityki jest coś fascynującego w tym, że poglądy, argumenty i decyzje powstają nie w wyniku debaty, umowy społecznej, racjonalnego wyboru czy kompromisu, tylko głosowania większościowego. Czyż to nie sentymentalizm? Przepraszam.

Krzysztof Madej