11 grudnia 2024

Dr Krzysztof Madej: Ja też bywam miły

Kiedyś, dosyć dawno już temu, poszukiwałem na swój prywatny użytek formuły opisowej tego gatunku literackiego, który nazywamy felietonem. Z rozważań tych wyszło mi, że felieton to sztuka kontrolowanego subiektywizmu.

Dr Krzysztof Madej. Foto: Mariusz Tomczak

Sztuka tym bardziej szlachetna, im bardziej racjonalnie kontrolowana, jednak nie siląca na tę złudną i przereklamowaną cnotę, jaką niby ma być obiektywizm.

Krytyczny rozum też jest przecież subiektywny, więc pozostajemy w czystości definicji początkowej. Oto autor opisuje „po swojemu” jakiś powszechnie znany opinii publicznej fakt lub proces ogólny i „po swojemu” go analizuje, komentuje i wyciąga z tego, tylko dla siebie swoiste, wnioski.

Jak powiedział kiedyś pewien mój guru: „Najcenniejszą cechą polityki jest skuteczność, zaś felietonistyki, oryginalność”. Poczyniłem ten wstęp, aby po tym, co napiszę dalej, uprzedzić zarzut, że nie mam racji. Felietonista zawsze ma rację. Swoją! Czasami, choć rzadziej, przedmiotem zainteresowania felietonisty może być inny, cudzy felieton.

Pewnie dlatego, że w tych „obcych” komentarzach też przeglądają się prawidłowości życia zbiorowego. Tak też będzie i tym razem. Duże wrażenie zrobił na mnie w ostatnim czasie felieton „To nie jest dobry kraj dla starych ludzi” pani Moniki Płatek, opublikowany w „Wysokich Obcasach”, weekendowym dodatku do „Gazety Wyborczej” z 8 sierpnia br. Ponieważ dla czytelników „Gazety Lekarskiej” lektura i jeszcze, na dokładkę, zapamiętywanie ulotnej felietonistyki z przytoczonej gazety nie jest chyba praktyką powszechnie uprawianą, zmuszony jestem na skrótowe (i bardzo przepraszam! – subiektywne) streszczenie.

Pani Monika Płatek jest profesorem prawa z Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego, specjalistką od prawa karnego, lecz tym razem nie zajmuje uwagi czytelników polityką karną w stosunku do fachowych pracowników systemu ochrony zdrowia w związku z wykonywaniem czynności zawodowych, lecz ochroną zdrowia w ogólności (i polityką). Tymi pierwszymi zagadnieniami zajmuje się aktualnie minister Zbigniew Ziobro. Otóż pewna emerytka udała się do lokalu wyborczego i zagłosowała na pana Andrzeja Dudę. W dniu po wyborach, tak się złożyło, miała wizytę u ortopedki (w oryginale zastosowana jest trudna do wyjaśnienia męska forma tej specjalności lekarskiej: „u ortopedy”).   

Zestawienie dat wyborów i wizyty u lekarki daje czytelnikowi do myślenia. Można bowiem zadać sobie w duchu pytanie, czy gdyby kolejność była odwrotna i po tym, co się później wydarzyło, nasza emerytka nie zagłosowałaby czasami na pana Rafała Trzaskowskiego. Autorka jednak sugeruje, że pomimo późniejszych traumatycznych przeżyć emerytka najprawdopodobniej pozostanie w przekonaniu, że zrobiła dobrze, bo od Prezydenta Andrzeja Dudy dostała trzynastą emeryturę i przecież trzeba było jakoś podziękować. Lekarka była miła i zmartwiona, stwierdziła, że trzeba zrobić rezonans magnetyczny i nawet wydała skierowanie. To dowód szczególnie dobrej woli (szczególnie to zmartwienie).

Mogła przecież nie wystawić skierowania. Rezonans magnetyczny to badanie drogie i nie tak powszechnie dostępne jak zmierzenie ciśnienia czy włożenie szpatułki do ust i powiedzenie aaaaa… Niestety lekarka okazała się osobą niezbyt umysłowo rozgarniętą, bo udzieliła emerytce reprymendy, dlaczego tak późno zgłosiła się na badanie. Dopiero chora musiała ją poinformować, że przecież czekała na wizytę pół roku i był to pierwszy możliwy termin. Trudno, przejdźmy nad tym lekko, termin i tak był niezły, a nie każdy charakteryzuje się odpowiednią żwawością umysłową, aby rozumieć, co dzieje się w systemie ochrony zdrowia, a lekarze w opinii publicznej wydają się w tym względzie szczególnie upośledzeni.

To bycie miłym to szczególnie ciekawa figura stosunków międzyludzkich w systemie ochrony zdrowia. Bycie miłym jest szczególnie miłe, gdy można wykazać się wysoką wiedzą i dobrą wolą, nie biorąc zupełnie odpowiedzialności za realizację swoich porad. Ja też bywam miły, gdy mogę życzliwie doradzić i nie brać odpowiedzialności za realizację spraw, na które kompletnie nie mam wpływu, a staję się niemiły i denerwuję się w sposób widoczny, gdy oczekuje się ode mnie rzeczy, których nie mogę, choćbym chciał, przewalczyć. Mówię pacjentowi: „Proszę pana, trzeba się poddać pilnej operacji”. „To gdzie ja mam pójść?” „Proszę pana, nie ma teraz rejonizacji, proszę sobie wybrać szpital i tam się zgłosić, wszystkie szpitale stoją dla pana otworem” – szeroko uśmiechnięty oczekuję wyrazu satysfakcji na obliczu pacjenta, że istotny dla niego problem tak łatwo został rozwiązany.

Wspomniana lekarka zawyrokowała też, że trzeba natychmiast rozpocząć rehabilitację. W przeciwnym razie nasza emerytka za pół roku nie będzie już chodzić. Uzyskanie badania i rozpoczęcie rehabilitacji w ramach ubezpieczenia w tak krótkim czasie okazało się niemożliwe. Skracając, rezonans magnetyczny został wykonany w trybie pilnym odpłatnie za, jak to napisano, dudowe grosiki, na komercyjną rehabilitację emerytki już stać nie było. I teraz pointa (każdy felieton musi mieć pointę, ja o swojej myślę już od tej chwili). Pośród opisu licznych korowodów, które doprowadziły do konstatacji, że w tak krótkim terminie nie da się załatwić potrzebnego leczenia w publicznej ochronie zdrowia, nasza emerytka w radio (a nie w telewizji) usłyszała, że państwo (czytaj rządzący) przeznaczyło 10 mld zł na dofinansowanie telewizji, a 70 mln na wybory, a nie na jej rehabilitację.

Tu znowu czytelnik może zadać sobie pytanie, w duchu oczywiście, nigdy publicznie: czy gdyby rządziła inna formacja polityczna, to te 10 mld i 70 mln zasiliłoby 108,929 mld budżet NFZ-u? Ponieważ odpowiedź na to pytanie jest niezwykle trudna, nasza emerytka pozostała w rozdarciu, nie wiedząc, czy ze swoją chorobą wpadła w pułapkę, czy sama pomogła ją stworzyć, głosując tak, jak głosowała. Dla czytelnika felietonu jedno podejrzenie zdaje się czaić w podtekście, że pomiędzy etiopatogenezą rozwoju zmian zwyrodnieniowych w obrębie stawów biodrowych, taktyką postępowania diagnostycznego i sposobami leczenia tychże procesów a życiem politycznym i polityką budżetową państwa, istnieje jakieś tajemnicze iunctim. Aha, i jeszcze jedno: że nie jest to dobry kraj dla starych ludzi.

Dlaczego ten felieton wywarł na mnie takie wrażenie? Bo jest on klasycznym przykładem myślenia o systemie zabezpieczenia zdrowotnego obywateli w najprostszych, prymitywnych kategoriach walki politycznej w podzielonym na pół (rozćwiartowanym na pół, jak mawiał pewien mędrzec) naszym społeczeństwie. Jest w naszym myśleniu zbiorowym takie marzenie i taki mit, że skoro zdrowie jednostkowe i zdrowie publiczne są tak ważne i tak, z natury rzeczy, apolityczne, to prace nad organizacyjnym kształtem jego zabezpieczania powinny odbywać się na płaszczyźnie apolitycznej, z definicji.

Na gruncie tego mitu budowana jest utopia, że oto politycy różnych opcji siadają zgodnie przy jednym stole i w pocie czoła, w pokorze dla różnych stanowisk pracują nad zażegnaniem problemu społecznego, jakim jest lęk przed nieuzyskaniem pomocy lekarskiej w chwili kryzysu zdrowotnego, powstrzymując się od okrzyków typu: „ja panu/pani nie przerywałem/am”, „niech pan/pani nie kłamie”, „jest pan nazistą”, „jest pani komunistką”, „nie będziecie nam tu za pieniądze Sorosa lub Putina robić tego czy tamtego”. Tu mógłbym przytoczyć wiele fraz z debat publicznych (nad ochroną zdrowia też), ale mogę być nie na bieżąco, nie wiem, które słowa mogą być teraz zakazane, więc nie chcę ryzykować narażaniem się na odpowiedzialność karną lub, w najlepszym wypadku, na obicie gęby. Powstrzymam się więc od okraszania tego felietonu egzotycznymi ozdobnikami.

Sam nieraz dawałem wyraz takiemu przekonaniu, choć ostatnio porzuciłem ten naiwny optymizm. Zrozumiałem bowiem, że politycy to są specjaliści od upolityczniania wszystkiego i ich celem nie jest rozwiązywanie problemów społecznych, tylko wygrywanie wyborów na następną kadencję. Trudno się temu zresztą dziwić. Wyobraźmy sobie, że wszystkie ugrupowania polityczne opowiadają się za jednym programem reformatorskim i jednogłośnie głosują za ich legislacyjną konkretyzacją. Biedny wyborca nie miałby przesłanek do opowiedzenia się za tym czy tamtym. Mógłby w ogóle zaniechać głosowania, bo i po co, skoro sprawy układają się zgodnie i bez późniejszego ich podważania. A więc nie masz nadziei? Chyba tak, bo w moim przekonaniu jest gorzej niż źle.

Otóż szał bitewny ogarnął nas tak szeroko, że wielu z nas dało się namówić na udział w politycznej młócce. My to my, „pół bidy”, szarzy obywatele, chcielibyśmy dobrze zarabiać i cześć. Do parlamentu i tak nie wejdziemy, bo tam za mało miejsca dla nas wszystkich. Ale niepokojące jest to, że kręgi akademickie, media, sfery świata kultury, są zupełnie nieprzydatne dla debaty nad kształtem organizacyjnym systemu ochrony zdrowia. Najczęściej liczy się tylko przypisanie do kategorii „my” i „oni” w myśl suflowanych przez politykę czystą poglądów i postaw. Profesura medyczna, prawnicza i ekonomiczna, tak potencjalnie cenna dla nowej myśli reformatorskiej, jakoś nie jest zainteresowana tymi zagadnieniami.

Jeśli chodzi o medycynę (z mojej strony tylko o medycynę), ma rację nasza felietonistka: to nie jest dobry kraj dla starych ludzi. To nie jest dobry kraj dla ludzi w średnim wieku. I dla dzieci też. To nie jest też dobry kraj dla felietonistów, bo sam nie wiem, czy wpadłem w pułapkę, wierząc w utopię apolitycznego porozumienia dla ochrony zdrowia, czy pomagam ją tworzyć, głosząc takie herezje.

Krzysztof Madej