Przychodzi baba do aptekarza
Faworytkami mego wspomnieniowego rankingu są żony panów, którzy nie zaśmiecają swego umysłu żadnym tematem dotyczącym ich zdrowia. Po co im to, skoro żona wszystko wie najlepiej?
Historia farmacji, którą napisało mi życie, obfitowała w szereg wydarzeń – także damsko-męskich. I nie, nie chodzi tu o opowieści niegodne publikacji w „Gazecie Lekarskiej”. Pomijam też sytuacje, które miały miejsce, choć były równie nieprawdopodobne, co anegdotyczne. W każdym razie z góry zaznaczam, że nie jest moim celem dyskredytowanie pacjentów.
Ot, zwykła obserwacja życia. Zdrabnianie słów. Częste wśród kobiet. W aptece kupują syropki lub „te moje tableteczki”, a nawet tabletuszki. Im mniejsze, tym choroba mniej groźna, prawda? Dla odmiany mężczyźni, zwłaszcza starsi, z definicji nie pamiętają nazw swoich leków. Oni proszą o „te małe białe, co z tyłu mają niebieskie”.
Tu akurat chodziło o „tabletki przeciw grypie”, które w czasach PRL-u były nawet w kiosku Ruchu. Pakowane w papierowo-foliowe blistry, których jedna ze stron była błękitna. Gdy powyższy opis nie pomaga, z wyrzutem w głosie dodają, że chcą „TE MOJE, co zawsze tu biorę”. Gdy sprawdzę w komputerze, okazuje się, że ostatni zakup miał miejsce dwa lata wcześniej lub nigdy.
Jednak zdecydowanymi faworytkami mego wspomnieniowego rankingu są żony panów, którzy nie zaśmiecają swego umysłu żadnym tematem dotyczącym ich zdrowia. Po co im to, skoro żona wszystko wie najlepiej? Żona wie, jak się nazywają leki męża. Dość często pamięta dawki, a co najważniejsze, dlaczego mąż musi je przyjmować. Żona odpowiada na pytania farmaceuty, choć pierwsze słowa wypowiedział mąż.
„Marian, zielone podłużne bierzesz rano na ciśnienie. Za to białe kwadratowe, wieczorem, na prostOtę. Pastę ziołową pijesz na KAMIENICĘ nerkową”. Panowie, kimże byśmy byli bez naszych kobiet? Na szczęście w moim informatyczno-farmaceutycznym małżeństwie do mnie należy ostatnie słowo. Prawda, kochanie?
Mariusz Politowicz, członek Naczelnej Rady Aptekarskiej