8 maja 2024

Zakaz przedstawiania fałszywych autorytetów

Z zaciekawieniem przeczytałem w numerze 5/2016 „Gazety Lekarskiej” tekst Katarzyny Strzałkowskiej, w którym wreszcie poruszono istotną i kontrowersyjną kwestię udziału lekarzy w reklamach. Nie jestem jednak zwolennikiem proponowanego tam rozwiązania tego problemu.

Foto: freeimages.com

Należałoby tu zastanowić się, co właściwie bulwersuje nas w przedstawionym procederze. Przynajmniej mnie osobiście nie bulwersują reklamy, w których dany preparat zachwala sąsiadka czy osoba z rodziny.

Nie zbulwersowało mnie też, gdy kiedyś przedstawiciel firmy farmaceutycznej przekazał mi reprint publikacji pozytywnie wypowiadającej się o pewnej nowej formie leku wraz z ulotką podającą „przykładowy” preparat takiego typu.

Po zastanowieniu myślę, że kluczowy jest tutaj rodzaj stosowanej argumentacji. Podręczniki logiki mówią o argumentacji merytorycznej oraz o przeciwstawianej jej argumentacji erystycznej, służącej nie przedstawieniu swych racji i dojściu do konstruktywnych konkluzji, ale osiągnięciu przewagi nad przeciwnikiem w dyskusji. Są takie dwa argumenty: argumentum ad auctoritatem (z autorytetu) oraz argumentum ad verecundiam (z nieśmiałości). Ten pierwszy jest uznanym argumentem merytorycznym, ten ostatni – erystycznym.

Przykładowo, jeśli powiemy, że materia i energia stanowią dwa przejawy tego samego zjawiska, bo stwierdził to Albert Einstein, argumentujemy prawidłowo, merytorycznie, powołując się na uznany w fizyce autorytet. Jeśli jednak chwalilibyśmy ustrój komunistyczny, przywołując kilka wypowiedzi Einsteina z młodości, popełniamy argumentum ad verecundiam, bo Einstein żadnym autorytetem od spraw komunizmu nie był.

Jego opinia nie ma tu żadnej wartości, może co najwyżej onieśmielić potencjalnego rozmówcę, nie każdy bowiem waży się mieć zdanie odmienne od osoby o tak wielkim i znanym nazwisku (stąd zresztą nazwa tego pseudoargumentu). Tak więc argument z nieśmiałości polega na wykorzystaniu wypowiedzi czy poglądu osoby, która autorytetem w danej dziedzinie nie jest – tak, jakby chodziło o wypowiedź czy pogląd autorytetu w tej dziedzinie. Czyli chodzi o – mówiąc po ludzku – oszukanie rozmówcy czy odbiorcy.

W mojej opinii reklamy z udziałem lekarzy mają właśnie charakter argumentum ad verecundiam. Biorą w nich zwykle udział lekarze niepraktykujący, jak wynika z artykułu p. Strzałkowskiej, często niemający w ogóle kontaktu z medycyną. Przedstawiani są zaś jako praktykujący lekarze, a wypowiadane przez nich zdania – jako ich opinie jako fachowców – jako sposób ich praktykowania na co dzień.

Osoba, która ileś lat temu rozstała się z medycyną, nie stanowi autorytetu takiego, jak praktykujący lekarz. Na tym polega to oszustwo, dlatego oburza. Natomiast występująca w reklamie sąsiadka siłą rzeczy nie ma autorytetu lekarza. Zaś wspomniany przeze mnie rozdawany reprint stanowił wypowiedź rzeczywistego autorytetu – stanowi argumentum ad auctoritatem, choć może motywy tej argumentacji już takie czyste nie były. Dlatego takie zjawiska mnie nie oburzają.

Tak więc zamiast rozdrabniania się, wskazania, co wolno lekarzowi (by agencje reklamowe po zakazie dla lekarzy zatrudniły pielęgniarki, dietetyków itd.), moim zdaniem wystarczyłby ogólny zakaz stosowania w reklamach argumentum ad verecundiam. Czyli przedstawiania fałszywych autorytetów. Problem tylko, czy zakaz taki dałoby się wprowadzić, bo ocena, czy posłużono się takim pseudoargumentem, czy nie, nie należałaby zapewne do łatwych.

Marcin P. Nowak
Lekarz

Źródło: „Gazeta Lekarska” nr 6-7/2016