26 kwietnia 2024

Walka z wiatrakami. O wojnie z dopalaczami

Rząd premiera Morawieckiego ogłosił rozpoczęcie wojny z dopalaczami. Za handel tymi substancjami lub posiadanie ich znacznych ilości przewidziano kary więzienia. To przyszłość.

Foto: pixabay.com

Teraźniejszość to nałożony na placówki ochrony zdrowia obowiązek raportowania zatruć do Państwowej Inspekcji Sanitarnej.

Oznacza to więcej biurokratycznych obowiązków dla lekarzy, bo trudno przypuszczać, by raporty były tworzone przez jakieś bezosobowe „placówki”.

Ponieważ na oddziale, na którym pracuję, „dopaleni” pacjenci są dość często hospitalizowani, nowa powinność od razu przypomniała mi lutową deklarację ministra Szumowskiego, zapowiadającą odciążenie lekarzy od papierkowej roboty poprzez przerzucenie jej na sekretarki medyczne. Rzecz jasna dodatkowo w tym celu zatrudnione, bo te, które już pracują w szpitalach, mają po uszy pracy związanej z wyręczaniem NFZ.

Jak na razie nikt tych dodatkowych sekretarek nie widział, bo pan minister najwyraźniej zapomniał, że ta istotnie dobra zmiana kosztuje. Nie wypominałbym prof. Szumowskiemu niedotrzymania jednej z pierwszych obietnic po objęciu teki ministra zdrowia, gdybym wierzył w skuteczność podejmowanych przez obecny rząd antydopalaczowych działań. W dobrej sprawie można byłoby poświęcić cenny czas i nie narzekać.

Ja jednak doskonale pamiętam, jak z dopalaczami walczył osiem lat temu premier Donald Tusk. Ile było wtedy prężenia muskułów i mocnych zapowiedzi, że „żarty się skończyły”! I nawet raporty też, tak jak dziś, trzeba było pisać. Zlikwidowano wówczas 1300 tzw. smart shopów, ale problem pozostał. W miejscu pozamykanych sklepów pojawiły się nowe, najczęściej rejestrowane przez te same osoby, wzrosły możliwości zakupu dopalaczy w sieci.

Dziś są one do nabycia m.in. jako talizmany kierowcy, odstraszacze złych duchów, pogromcy wampirów, amulety, kadzidełka, rozpałki do pieca, sole do kąpieli, środki kolekcjonerskie albo modelarskie. Zazwyczaj z adnotacją na opakowaniu, która niczym porozumiewawcze mrugnięcie okiem „przestrzega”, że produkt nie nadaje się do spożycia, należy go chronić przed dziećmi lub traci swoje właściwości po otwarciu. Z daleka wyczuwalna bezczelność handlarzy nie bierze się znikąd.

Rozprowadzają oni bowiem „nowe substancje psychoaktywne, które nie podlegają kontroli, choć mogą wywoływać szkody zdrowotne porównywalne do substancji, których obrót jest zakazany lub odbywa się według określonych przepisów”. Tak w uproszczeniu brzmi oficjalna definicja dopalaczy. A’ propos nazwy, to została ona dobrze przez kogoś pomyślana i służy interesom handlarzy. Któż by – w czasach powszechnego wypalenia – nie chciał się od czasu do czasu pobudzić, poprawić sprawność fizyczną i umysłową?

Młodzi ludzie, przede wszystkim mężczyźni, z całą pewnością chcą. A że zamiast twórczej euforii bardzo często pojawia się nieokiełznana agresja albo myśli prowadzące do samobójstwa? Handlarzy nie obchodzi to na pewno. Dla nich najważniejsze, że sprzedawanego produktu nie ma na żadnej czarnej liście. A jeśli się tam znajdzie, to chemik z Chin albo z Indii, bo tam najczęściej produkuje się dopalacze, chętnie zsyntetyzuje coś nowego.

Możliwości są praktycznie nieograniczone. Dla nas, lekarzy, problem polega na tym, że w przypadku zatrucia jakąś dopalaczową nowością nie dysponujemy ani metodami precyzyjnej diagnostyki, ani celowanego leczenia i w grę wchodzi wyłącznie postępowanie objawowe. Donald Tusk, kiedy szedł na wojnę z dopalaczami, stwierdził, że „prawo jest tu bezradne”. Nie powinno to jednak oznaczać bezradności państwa.

Czekam na przykład, aż minister lub nawet premier, skoro problem jest tak poważny, ogłosi, że zatruci dopalaczami będą ponosić koszty dokonanych w szpitalach zniszczeń. Zdarza się bowiem, że w podopalaczowym szale lecą szyby, niszczony jest szpitalny sprzęt i meble. Dopaleni powinni też płacić za zaangażowanie w ich ratowanie ponadstandardowej liczby osób. Hospitalizacja z własnej głupoty też nie powinna być obciążeniem dla państwowej kasy, w odróżnieniu od leczenia odwykowego.

Uderzenie po kieszeni byłoby skutecznym straszakiem przed dopalaczami przynajmniej dla części sięgających po nie osób. Jeśli nie usłyszymy o takich zmianach, będzie to oznaczało, że rząd zamierza odegrać kolejną odsłonę walki z wiatrakami, zostawiając problem biegowi wydarzeń.

Sławomir Badurek
Diabetolog, publicysta medyczny