23 listopada 2024

Dr Sławomir Badurek: Wszystko (i nic) do poprawy

Wygląda na to, że współpraca między POZ a szpitalami najlepiej układała się w czasach PRL-u. Wielu lekarzy z przychodni pracowało przed południem w oddziałach internistycznych, co dawało im możliwość prowadzenia pacjenta zarówno podczas hospitalizacji, jak też w ambulatorium.

Foto: pixabay.com

A ponieważ ordynator interny sprawował nadzór merytoryczny nad lekarzami z poradni, tworzącymi wraz ze szpitalem ZOZ, skierowania do szpitala wydawano z rozmysłem lub po uzgodnieniu z szefem oddziału.

Na początku lat 90. Ten model organizacyjny uznano za przestarzały, stawiając na lekarzy rodzinnych, których anonsowano niczym „alfy i omegi” systemu, mające – przede wszystkim własnymi siłami – zapewnić pacjentom profesjonalną i kompleksową opiekę medyczną. Założenia były dobre, ale rzeczywistość poszła swoimi drogami.

Szpitalnictwo i POZ to dziś odrębne, nieskore do współpracy byty, przy czym lekarzom rodzinnym zdaje się to nie przeszkadzać, a przynajmniej przeszkadzać znacznie mniej niż medykom pracującym w szpitalach. Mogliśmy się o tym przekonać, kiedy pod koniec czerwca prof. Jacek Różański, konsultant krajowy w dziedzinie chorób wewnętrznych, zaproponował powołanie w szpitalach koordynatorów, którzy wspólnie z lekarzami POZ planowaliby diagnostykę i leczenie kierowanych do szpitali pacjentów.

Rolą koordynatora byłoby również doradzanie diagnozowania w ramach POZ, o ile tylko jest to możliwe. Prof. Różański postulował, by to na lekarzach rodzinnych spoczywał obowiązek zapewnienia pacjentom nocnej i świątecznej opieki zdrowotnej. Co bardzo istotne, padła także propozycja dodatkowego finansowania świadczeń, poza stawką kapitacyjną. Trudno tym propozycjom odmówić sensu, ale do możliwości ich realizacji droga daleka.

Lekarze rodzinni w mig wyłapali, że gdyby plany zostałyby zrealizowane, przybyłoby im pracy i niekoniecznie pieniędzy. No i od razu się zaczęło. Profesorowi dostało się w mediach, że poucza (jak przystało na profesora!) i zajmuje się nie swoimi sprawami. Profesor ripostował, że jest praktykiem dyżurującym w internistycznej izbie przyjęć (za co też mu się dostało, bo stamtąd nie widać tego, co dostrzegają lekarze rodzinni w swoich gabinetach).

W ten sposób dyskusja odeszła od głównego wątku, a propozycje zostały, przynajmniej czasowo, zamiecione w kąt. Szkoda, bo to, że zmiany są potrzebne, widać gołym okiem – z perspektywy szpitala, przychodni i pacjenta oczywiście też. Nie jest wiedzą ekspercką stwierdzenie, że najbardziej dziś brakuje szerszych możliwości diagnostyki i leczenia w ramach POZ, dzięki czemu można by uniknąć wielu skierowań na SOR i pobytów szpitalnych. Aby tak się stało, potrzebne są zmiany organizacyjne i finansowe.

Z jakichś nieoczywistych względów nikt „na górze” nie chce się za to zabrać. Od lat nic się nie zmienia: jak badania i konsultacje, to w SOR, jak kroplówka, to na oddziale. Ów szpitalocentryzm dużo kosztuje, jest mało efektywny i niewygodny dla pacjentów. Problem na pewno nie tkwi w braku koordynatorów, bo w przytłaczającej większości przypadków nie potrzeba specjalistycznej wiedzy, a bardzo prostych decyzji i działań.

Za to niezbędne byłoby zaangażowanie pielęgniarek, bo gros interwencji w domu pacjenta wymagałoby nieskomplikowanych zabiegów pielęgniarskich. Przy okazji – czy ktoś z pielęgniarkami na ten temat rozmawiał? Samo przeniesienie nocnej i świątecznej pomocy medycznej „pod dach” POZ zmieni niewiele, bo trzeba być świadomym, że usługi te będą świadczyć ci sami co dziś lekarze.

Dużo bardziej przydatna byłaby integracja systemów informatycznych, pozwalająca lekarzom POZ śledzić losy swoich podopiecznych poza godzinami ich pracy, a lekarzom szpitalnym dać wgląd do historii choroby kierowanych do ich oddziałów pacjentów. Jak widać, na linii POZ-szpitale do poprawy jest dużo, może nawet wszystko. Co wcale nie oznacza, że w bliskiej perspektywie zajdą jakiekolwiek istotne zmiany.

Sławomir Badurek, diabetolog i nefrolog, publicysta medyczny