Poleż sobie, a panią stąd wyrzucam!
Doktor Krzysztof, anestezjolog, w zawodzie od ponad 40 lat. Nigdy nie miał poważnych kłopotów ze zdrowiem. Na co dzień to on pomagał innym. Przyszedł jednak dzień, kiedy stał się pacjentem jednego z warszawskich szpitali.
Foto: pixabay.com
Wróciliśmy z żoną z zakupów, zjedliśmy kolację i usiedliśmy przed telewizorem. W pewnej chwili poczułem się strasznie pełny. Pomyślałem, że to zwykła niestrawność, która niedługo ustąpi. Wypiłem gorącą herbatę i położyłem się do łóżka – wspomina. Z każdą godziną czuł się jednak coraz gorzej. Wzdęcie brzucha stawało się coraz silniejsze, zaczęła męczyć go czkawka, a nad ranem pojawiły się wymioty.
Skoro świt pojechał do swojego lekarza rodzinnego.
– Pani doktor zbadała mnie i powiedziała, że to prawdopodobnie niedrożność przewodu pokarmowego i trzeba jak najszybciej przewieźć mnie do szpitala. Zadzwoniła do najbliższego – powiatowego, w którym znajomy lekarz zasugerował, że może lepiej wysłać mnie do szpitala w Warszawie, takiego lepszego – opowiada doktor Krzysztof. Ponieważ na co dzień współpracuje z lekarzem zatrudnionym w jednym z warszawskich szpitali, zatelefonował do niego, żeby powiedzieć, że właśnie jedzie tam transportem medycznym z prawdopodobną niedrożnością układu pokarmowego. – Zadzwonię do kolegi, żeby go uprzedzić i poprosić, by się tobą zaopiekowali – usłyszał w odpowiedzi.
Godziny płyną
Kiedy trafili na SOR, kierowca karetki przekazał rejestracji dokumenty chorego. Potem lekarz dyżurny został poproszony o konsultację. – Pierwsze pytanie, które mi zadał, było o to, dlaczego szef KOiOM-u tak się mną interesuje. Powiedziałem, że jestem lekarzem, a teraz znalazłem się tu jako pacjent. Dopytywał dalej, kim jestem i dlaczego przyjechałem właśnie do tego szpitala – wspomina doktor Krzysztof. Żona, która mu wówczas towarzyszyła, była bardzo zdenerwowana jego stanem zdrowia, a dodatkowo zaistniałą sytuacją. – Panie doktorze, może zajmie się pan moim mężem, a nie dopytuje się o takie rzeczy – zwróciła się do lekarza dyżurnego.
– Proszę wyjść. Ja panią stąd wyrzucam – usłyszała w odpowiedzi.
– Mam prawo być tu z mężem, nigdzie nie pójdę – zaprotestowała stanowczo. – Daj spokój – doktor Krzysztof starał się łagodzić sytuację. Kiedy emocje nieco opadły, pacjent w końcu został zbadany. – No tak, ma pan niedrożność – stwierdził lekarz. Podłączono kroplówkę. – Kiedy zaczął mnie badać, pomyślałem, że jakoś źle zaczął, ale może coś z tego będzie. Byłem już wtedy półprzytomny, wymęczony dolegliwościami. I bezradny. Bałem się, co będzie dalej. Wiedziałem, że rozpoznanie niedrożności przewodu pokarmowego oznacza operację, jeśli w krótkim czasie dolegliwości nie ustąpią. I że trzeba jak najszybciej ustalić, jaka jest jej przyczyna – tłumaczy. Został przeniesiony na dziesięciołóżkową zieloną salę ogólną. Potem do izolatki. I czekał.
– Lekarz zajrzał do mnie dwa albo trzy razy. Zapytał, jak się czuję. Źle, panie doktorze – odpowiedziałem.
Jeżeli ma się uporczywą czkawkę od godz. 23.00 dnia poprzedniego, a jest godzina 9.00 rano, to można być zmęczonym. Czkawka nie pozwalała mi wypowiedzieć płynnie nawet dwóch słów. Wszystko mnie bolało. Czekałem na pomoc. Dowiedziałem się jednak, że nie można wykonać najprostszego badania, które służy do ustalenia przyczyny niedrożności, czyli zwykłego przeswietlenia jamy brzusznej na stojąco, bo jest awaria systemu. Nie pojmuję tego do dzisiaj. Taki duży szpital, który dysponuje najnowocześniejszym sprzętem, nie może wykonać zwykłego rtg., bo jest awaria systemu? Pięćset metrów obok jest drugi szpital. Przecież niedrożność przewodu pokarmowego to bezpośrednie zagrożenie życia pacjenta, więc skoro wysiadł system, można mnie przewieźć karetką do sąsiedniego szpitala. Leżałem w tej izolatce do godz. 17.00. Nic się nie działo – wspomina.
System odpuścił
Pierwsze badanie, czyli rtg. jamy brzusznej, wykonano koło godz. 17.00, zaraz potem usg. Potwierdzono niedrożność. Wtedy sprawy potoczyły się już szybko. – Zostałem przeniesiony do kliniki chirurgii, gdzie zrobiono tomografię komputerową. Po godz. 19.00 trafiłem na oddział. Był już wówczas tylko zespół dyżurny, a nie pełna obsada dzienna. Gdyby na SOR-ze potraktowali mnie tak, jak powinno się potraktować pacjenta, pewnie w południe zostałbym zoperowany, a nie w trybie dyżurowym – zauważa doktor Krzysztof.
Dlaczego tak długo musiał pan czekać?
– Nie mam pojęcia. Zrozumiałbym, gdyby w tym dniu była nawała pacjentów, jakiś wypadek, i wszyscy mieliby pracy po uszy, ale przez SOR tego dnia przeszły może cztery osoby. Nie chcę myśleć źle, więc wolę nie odpowiadać na to pytanie. W to, że zostałem potraktowany życzliwie, jak kolega lekarz, na pewno nie uwierzę. Gdybym nie miał za sobą tylu doświadczeń zawodowych w szpitalach, pewnie mniej świadomie oceniałbym tę sytuację. Jednak z bagażem przepracowanych 40 lat wiem, co w takiej sytuacji można zrobić, jeśli się chce. Czy zdjęć śródoperacyjnych w tym dniu także nie wykonywano? – pyta retorycznie.
Doktor Krzysztof jest lekarzem wojskowym, uczniem szpitala, do którego po latach trafił jako pacjent.
– W nagłej potrzebie trafiam właśnie w to miejsce, gdzie uczyłem się anestezjologii i zaczynałem przygodę z medycyną. Spotykam lekarza, który jest moim młodszym kolegą zawodowym, który kończył tę samą uczelnię, którą ja kończyłem, pracuje w szpitalu, gdzie wcześniej ja pobierałem nauki, i jestem traktowany w ten sposób? To bardzo przykre – wyznaje. Do dziś nie potrafi zrozumieć, dlaczego tak się stało. Gdyby sytuacja miała miejsce 50 lat temu, do dyspozycji byłby o wiele mniejszy arsenał środków i urządzeń. Tłumaczenie, że tak długie oczekiwanie na SOR-ze spowodowała awaria systemu, nie przekonuje doktora Krzysztofa. Szpital nie dysponuje przecież jednym urządzeniem diagnostycznym, są tu także urządzenia mobilne, które można wykorzystać.
Czas uciekał
– Jest takie stare powiedzenie lekarskie, że niedrożność nie może ujrzeć wschodu słońca. To znaczy, że pacjenta z niedrożnością nie można przetrzymać więcej niż dobę. Chirurdzy nie mogli więc odłożyć operacji na rano. Przeprowadzili ją najszybciej, jak to było możliwe, czyli o godz. 22.00. Trwała trzy godziny. Wycięto mi kawałek jelita i zespolono je. Po pięciu dniach trzeba było otworzyć mnie ponownie, ponieważ wykonane wcześniej zespolenie było niewydolne. To był koszmar. Od 28 stycznia do 5 lutego schudłem dziesięć kilo – wspomina z rozgoryczeniem, choć na oddziale już czuł się bezpiecznie. Wiedział, że pracujący tam lekarze chcą mu pomóc. To byli inni ludzie. Kiedy ważyły się jego losy, starali się go wspierać.
Decyzji o drugiej operacji nie podejmuje się łatwo, zwłaszcza gdy nie wiadomo, czy organizm ją wytrzyma.
– Wiem, że w czasie operacji wszystko może się zdarzyć. Zawsze mówię, że medycyna to nie jest fabryka gwoździ. Medycyna to nauka, w której czasami dwa dodać dwa to cztery, innym razem pięć, a czasem trzy i pół. Jeden pacjent na leczenie zareaguje doskonale, inny może nie zareagować wcale. Byłbym podłym człowiekiem, gdybym miał żal do kogokolwiek o konieczność przeprowadzenia drugiej operacji. To ryzyko wpisane w nasz zawód. Lekarz, który mnie operował, zrobił wszystko, co w danym momencie mógł zrobić. Inna sprawa, że został postawiony pod ścianą, bo musiał operować w warunkach dosyć niekomfortowych, w trybie dyżurowym, pod presją czasu, późnym wieczorem, dostał pacjenta wymęczonego dolegliwościami – wylicza doktor Krzysztof.
– Mam żal, nie pretensje, podkreślam – żal, o te pierwsze godziny stracone na SOR-ze. Myślę, że wszystko mogło przebiec tam inaczej. Nie jestem człowiekiem roszczeniowym. Przeraża mnie jednak, że taka postawa lekarza może dotknąć innych, bogu ducha winnych ludzi. Kogoś, kto nie będzie miał tyle szczęścia i energii, żeby przeżyć. Mnie się udało – uśmiecha się.
Mówi, że lekceważenie i ignorowanie to chyba najlepsze słowa, by oddać to, czego doświadczył.
– Pewnych ludzi określa się, mówiąc: „ten typ tak ma”. Miałem wrażenie, że dla tamtego lekarza byłem niegodny, by tak wielki człowiek zajmował się mną. Mniej więcej tak można opisać postawę tamtego lekarza i bieg spraw: „dobra, zrobiłem swoje, chcesz się tu leczyć, to musisz poczekać, poleż sobie, przyjdzie czas, to się tobą zajmiemy”. Widywałem takie zachowania, ale tylko wtedy, gdy było strasznie dużo pracy. W sytuacji, kiedy jest jej naprawdę niewiele, nie potrafię zrozumieć takiego zachowania – ocenia. – Gdy jest kilkunastu pacjentów, robi się selekcję i podejmuje decyzję, którym trzeba się zająć natychmiast, a który musi poczekać. Jak dokonać takiej selekcji, kiedy jest jeden pacjent? Oczywiście można wytyczyć czerwone i zielone szlaki, ale nie o to chodzi… – podsumowuje.
Marta Jakubiak
Ustawa o sieci szpitali weszła w życie. Więcej na ten temat piszemy tutaj.