2 maja 2024

W ogniu walki z koronawirusem. Pandemia po polsku

Koronawirus SARS-CoV-2 zaatakował znienacka. Na początku stycznia mało kto interesował się tajemniczym „wirusem z Wuhan”. Jeszcze w lutym niewielu wyobrażało sobie, co będzie ich czekać w marcu i kwietniu. Co dalej? – pyta Mariusz Tomczak.

Foto: pixabay.com

Walka z koronawirusem trwa, a jednocześnie toczy się dyskusja, jak bardzo byliśmy i wciąż jesteśmy nieprzygotowani do stawienia czoła pandemii, zaognianej dodatkowo wyborami prezydenckimi.

Mnożą się spekulacje, czy pandemię można było przewidzieć. Obserwujemy też wysyp samozwańczych ekspertów od epidemiologii i internetowych pseudomedyków.

„Polak przewidział tę epidemię” – w ten sposób jeden z tabloidów określił prof. Krzysztofa Pyrcia, krakowskiego biotechnologa, który od prawie 20 lat zajmuje się koronawirusami. Kiedy go pytam, czy to prawda, uśmiecha się.

– To, że w ostatnich latach wiele razy publicznie mówiłem, że nowy koronawirus pojawi się około lat 2020-2022, nie wynikało z posiadania kryształowej kuli. Wielu specjalistów spodziewało się, że czeka nas epidemia, ale nie znaliśmy jej skali i nie wiedzieliśmy, jak dużym będzie zagrożeniem – tłumaczy prof. Krzysztof Pyrć, twórca Laboratorium Wirusologicznego BSL3 w Małopolskim Centrum Biotechnologii UJ.

W obliczu pandemii braki kadrowe, zwłaszcza wśród „zakaźników”, uwypuklają się jeszcze bardziej. W 38-milionowej Polsce 1122 lekarzy wykonujących zawód posiada specjalizację z chorób zakaźnych (średni wiek specjalisty przekracza 60 lat), a w trakcie szkolenia specjalizacyjnego jest 124 lekarzy.

– Od dłuższego czasu oddziały zakaźne marginalizowano. Mamy województwa nieposiadające ani jednej takiej jednostki z prawdziwego zdarzenia. Obecnie gasimy pożary i rozwijamy zakaźnictwo naprędce – wylicza prof. Miłosz Parczewski, kierownik Kliniki Chorób Zakaźnych, Tropikalnych i Nabytych Niedoborów Immunologicznych PUM w Szczecinie.

Zgodnie z projektem rozporządzenia ministra zdrowia, skierowanym na początku kwietnia do konsultacji publicznych, choroby zakaźne dołączą do grona priorytetowych dziedzin medycyny, ale pożytek z tej decyzji będzie wtedy, gdy prawdopodobnie uporamy się z SARS-CoV-2.

Brak wszystkiego

Niewystarczająca liczba respiratorów niezbędnych pacjentom z ciężkim przebiegiem COVID-19 to tylko czubek góry lodowej. – Anestezjologów nie ma, pielęgniarek brakuje, co z tego, że będzie urządzenie, którego nie ma kto obsługiwać? – pyta prof. Krzysztof Simon, ordynator Oddziału Chorób Zakaźnych Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego we Wrocławiu.

Równie oczywisty, co dramatyczny, jest niedostatek środków ochrony osobistej. Pracownikom ochrony zdrowia, w sytuacji braku odpowiedniego wyposażenia, trudno jest leczyć pacjentów bez narażania siebie i innych. – Jeszcze przed wystąpieniem pierwszych zakażeń w kraju ostrzegaliśmy o nieprzygotowaniu systemu ochrony zdrowia do intensywnej walki z epidemią – mówi prezes NRL Andrzej Matyja.

Z brakiem rękawiczek, fartuchów, gogli czy środków dezynfekujących szybko zderzyli się chyba wszyscy, którzy są zawodowo związani z ochroną zdrowia, szczególnie boleśnie odczuły to szpitale. Z podobnymi problemami, co my, zmagają się inne kraje. W styczniu i lutym internet obiegły zdjęcia chińskich dzieci, którym z powodu braku maseczek rodzice zakładali na głowy duże plastikowe butelki.

Z Europy Zachodniej co rusz dochodzą wieści o ponownym wykorzystywaniu jednorazowych fartuchów i używaniu worków na śmieci zamiast kombinezonów ochronnych. Nawet potężnym Stanom Zjednoczonym w ostatnich tygodniach brakowało masek za 75 centów, ale to nie najważniejsza przyczyna, z powodu której w kwietniu w USA umierało nawet 2,6 tys. osób w ciągu doby, z czego w samym stanie Nowy Jork, który jest w połowie tak liczny jak Polska – ok. 800.

Od kilku tygodni niedostatki próbuje się załatać na różne sposoby, m.in. dzięki darczyńcom. Na tysiąc sposobów pomagają zwykli ludzie, wsparcie zaoferowały firmy i instytucje, a dzięki darowiźnie Kulczyk Foundation za pośrednictwem Fundacji Lekarze Lekarzom zakupiono 57 ton sprzętu za 20 mln zł dla medyków. Już na początku pandemii, na skutek szybkiej zmiany ustawy Prawo farmaceutyczne, praktykom lekarskim uniemożliwiono nabywania w hurtowniach farmaceutycznych niezbędnych produktów i wyrobów medycznych.

Prezydium NRL wskazuje, że skrajne niedobory środków ochrony osobistej w większości placówek są główną przyczyną zakażeń wśród personelu medycznego. Tymczasem sekretarz stanu w Ministerstwie Zdrowia Waldemar Kraska udzielił wywiadu, w którym stwierdził, że medycy bagatelizują procedury bezpieczeństwa związane z koronawirusem, a niektórzy podchodzą do nich z nonszalancją, i stąd te zakażenia.

Te słowa wywołały oburzenie. Prezydium NRL zaapelowało do premiera Mateusza Morawieckiego o niezwłoczne odwołanie wiceministra oraz skierowało do okręgowego rzecznika odpowiedzialności zawodowej skargę dotyczącą podejrzenia popełnienia przewinienia zawodowego (wiceminister jest lekarzem).

Kto ma koronawirusa?

Pierwszą ofiarą śmiertelną koronawirusa w Polsce była 57-letnia pacjentka, która przebywała na oddziale zakaźnym Wielospecjalistycznego Szpitala Miejskiego w Poznaniu. Zmarła 12 marca, wówczas w kraju potwierdzono obecność SARS-CoV-2 u niespełna 50 osób. Dzień później odnotowano pierwszy przypadek lekarza zakażonego koronawirusem.

W związku z zaistniałą sytuacją, Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego w Katowicach, należące do Śląskiego Uniwersytetu Medycznego, wstrzymało planowe przyjęcia i zabiegi w obu swoich lokalizacjach. Dość szybko podobne działania zaczęły podejmować inne placówki medyczne. Tego, że lekarze, pielęgniarki, ratownicy i pozostali przedstawiciele zawodów medycznych są bardzo narażeni na kontakt z wirusem, nikomu nie trzeba tłumaczyć, a dane napływające z innych krajów dobitnie to potwierdzają.

Do 2 kwietnia we Włoszech liczba zakażonych pracowników ochrony zdrowia przekroczyła ponad 10 tys. (co piąty to lekarz). Tego samego dnia Główny Inspektorat Sanitarny podał dane z naszego kraju: badania potwierdziły zakażenie koronawirusem u 461 osób z personelu medycznego, a 4,5 tys. było w kwarantannie. Ta informacja wywołała burzę.

– Jeśli 461 pracowników medycznych zarazi trzy osoby z otoczenia, to w ciągu 5-7 dni jest 1380 nowych przypadków wśród pacjentów oraz koleżanek i kolegów z pracy – wylicza prezes Fundacji Instytut Profilaktyki Zakażeń Paweł Grzesiowski, apelując, by personel medyczny traktować jak grupę najwyższego ryzyka zakażeń. – Każdy medyk musi żyć, jakby był na kwarantannie – podkreśla.

Ponad tydzień później na stronie GIS pojawiły się dane dotyczące struktury zakażeń SARS-CoV-2. Okazało się, że prawie 1/3 przypadków mają stanowić zachorowania poprzez kontakt w szpitalu lub przychodni, co ma dotyczyć zarówno pacjentów, jak i personelu medycznego. Wiceprezes NRL Krzysztof Madej określił komunikat GIS jako „oburzający i bałamutny”.

– Nie znamy metodologii jego powstania, a nie mamy też możliwości poznania statystyki zdarzeń, która posłużyła do jego opracowania, bo płaszczyzna komunikacji została zlikwidowana. Nie znamy danych z tzw. wywiadu epidemiologicznego, wyjaśniającego, skąd wzięły się konkretne przypadki zakażenia. Wrzucono do jednego worka zupełnie różne sytuacje kliniczne i epidemiologiczne, gdzie paleta środków zapobiegawczych i odpowiedzialności za przeniesienie zakażenia przedstawia się zupełnie odmiennie – punktuje.

Samorząd lekarski wielokrotnie apelował o regularne publikowanie aktualnych danych statystycznych dotyczących liczby zarażonych koronawirusem wśród personelu medycznego, z podziałem na poszczególne zawody, ale póki co bezskutecznie. Resort zdrowia początkowo dziennikarzy informował, że nie posiada takich statystyk, a później odsyłał do GIS, ale ten takimi danymi dzieli się niechętnie. Nie buduje to atmosfery zaufania, a raczej potęguje strach.

Wojewoda prosi, ale ma bat

Po serii zachorowań na COVID-19 wśród medyków, Nowe Miasto nad Pilicą ochrzczono, choć zapewne na wyrost, polskim Wuhan. W tym niespełna czterotysięcznym miasteczku na Mazowszu kilkaset osób zostało objętych kwarantanną i nadzorem epidemiologicznym. Z kolei dyrekcja jednego ze śląskich szpitali miała zamknąć na oddziale kilku medyków wraz z zakażonymi pacjentami, tłumacząc, że to kwarantanna, i nakazując pracę przez tydzień.

Miliony Polaków z niepokojem słuchało doniesień z Mazowieckiego Szpitala Specjalistycznego w Radomiu, gdzie pierwszy przypadek SARS-CoV-2 pojawił się w połowie marca. Zachorował lekarz. Dość szybko placówka stała się największym ogniskiem epidemii w regionie, a trzy tygodnie później potwierdzono ponad 180 przypadków zachorowań zarówno wśród personelu, jak i pacjentów, a do pracy przestało przychodzić ok. 600 pracowników. Tydzień później liczba chorych z powodu koronawirusa wzrosła do 210, z czego ponad połowa to medycy.

W drugiej połowie kwietnia zmarł 46-letni fizjoterapeuta z tego szpitala, pierwsza ofiara COVID-19 wśród zawodów medycznych w Polsce, kilka dni później kolejną ofiarą wśród medyków była zakażona pielęgniarka ze szpitala z pobliskich Kozienic. Kilka tygodni wcześniej na wieczny dyżur odszedł zarażony koronawirusem prezes elekt Polskiego Towarzystwa Ginekologów i Położników prof. Wojciech Rokita (miał popełnić samobójstwo z powodu hejtu, który wylał się na niego po powrocie z zagranicznego urlopu).

Na mocy ustawy o zapobieganiu i zwalczaniu zakażeń i chorób zakaźnych, do pracy przy zwalczaniu skutków epidemii może zostać skierowana bardzo szeroka rzesza osób w wieku 18-60 lat. Nie trzeba być lekarzem, aby od ministra zdrowia lub wojewody otrzymać decyzję obwarowaną rygorem natychmiastowej wykonalności, co oznacza, że jeśli ktoś chciałby się od niej odwołać, i tak musi zgłosić się w wyznaczonym miejscu, bo w przeciwnym razie czeka go kara. Zdarza się, że dyrekcja szpitala zwraca się do wojewody o wydanie nakazu pracy lekarzom.

W pierwszej połowie kwietnia wojewoda mazowiecki Konstanty Radziwiłł nałożył kilka kar po 5 tys. zł. Inni, przynajmniej na razie, są bardziej wstrzemięźliwi. Gdy podniosło się słuszne larum, że delegowane do pracy są matki karmiące piersią i rodzice samotni wychowujący małoletnie dzieci, wojewodowie zaczęli pisemnie zwracać się do izb okręgowych z „uprzejmą prośbą” o przekazanie lekarzom zapytania „o gotowość podjęcia się” pomocy w zwalczaniu pandemii.

Mimo to w połowie kwietnia z zawiadomienia wojewody mazowieckiego wszczęto pierwsze postępowanie, które ma zbadać, czy nie doszło do rażącego naruszenia procedur związanych z gwarantowaniem bezpieczeństwa dla zdrowia i życia w niektórych domach pomocy społecznej. – Wyzwania weryfikują lekarza i wszystkich ludzi związanych z obszarem zdrowia i opieki właśnie wtedy, kiedy jest ryzyko związane z prowadzeniem działalności – mówi minister sprawiedliwości i prokurator generalny Zbigniew Ziobro.

Spór o testy

Nieco wcześniej Wielkopolski Oddział NFZ zawiadomił prokuraturę o domniemanych nieprawidłowościach w szpitalu w Krotoszynie. Prokuratura zajmuje się już tym, co działo się w szpitalach w Toruniu, Olsztynie i Grójcu. Pojawiają się obawy, że gdy tylko względnie uporamy się z pandemią, pod lupę trafią dziesiątki placówek. Gdy zaraz po pierwszym zgonie spowodowanym przez COVID-19 poznańska prokuratura odmówiła wszczęcia postępowania, wielu lekarzy odetchnęło z ulgą, ale strach przed oskarżeniami powrócił.

NIL apeluje o przekazywanie wszelkich nieprawdziwych informacji, insynuacji i opinii uderzających w lekarzy i ich dobre imię. Jak wskazuje prezes NRL, przypisywanie medykom współodpowiedzialności za rozwój epidemii jest nie tylko „nieuprawnione i krzywdzące”, ale również „niegodziwe”. – To lekarze i lekarze dentyści oraz inny personel medyczny narażają zdrowie i życie własne oraz swoich bliskich, pracując często bez odpowiedniego wyposażenia, które od czasu pojawienia się wirusa w Europie powinny zapewnić nam władze państwowe – argumentuje Andrzej Matyja.

Można odnieść wrażenie, że od kilku tygodni jesteśmy świadkami nie do końca zrozumiałej gry związanej z testami na obecność koronawirusa. Na początku pandemii brakowało testów i laboratoriów mogących analizować próbki, ale kiedy możliwości się zwiększyły, władze zaczęły wysyłać komunikaty, że laboratoria mają niewykorzystany potencjał, a testów jest pod dostatkiem. Resort zdrowia tłumaczy, że odpowiada nie za liczbę wykonywanych badań, lecz za zapewnienie odpowiedniej liczby samych testów, a z wypowiedzi ministra Łukasza Szumowskiego wynika, że dostępnej puli nie wykorzystują… lekarze.

– Nie reglamentujemy testów w żaden sposób. Ilość badań zależy od ilości próbek przekazywanych do laboratoriów – zapewnia szef resortu zdrowia. W środowisku wrze, bo wiele osób nie może się doprosić o przeprowadzenie testu. Medycy mogą przechodzić COVID-19 i zarażać innych, a do testów mają de facto ograniczony dostęp. Senacką poprawkę zakładającą m.in. wprowadzenie obowiązkowych testów dla medyków odrzuciła większość posłów.

Jeszcze w drugiej połowie kwietnia nie określono jednoznacznie, który lekarz może wystawić zlecenie na wykonanie testu na obecność koronawirusa i na podstawie jakich kryteriów klinicznych lub epidemiologicznych powinien to zrobić. W ostatnich dniach kwietniach trwały również prace nad opracowaniem wytycznych dotyczących zlecania testów w placówkach medycznych. To ważne, bo na tej podstawie NFZ rozlicza i finansuje koszty testów poniesione przez placówki medyczne.

Nakazy, zakazy i strach

Z powodu rządowego nakazu, aby w związku z pandemią pracować tylko w jednym miejscu, nieomal z dnia na dzień pogorszyła się sytuacja materialna wielu lekarzy i lekarzy dentystów, a przecież zjawisko wielozatrudnienia w tych grupach zawodowych jest bardzo rozpowszechnione. Znaczną część dochodów straciło wielu lekarzy zatrudnionych w formie kontraktu (m.in. z powodu kwarantanny lub przymusowej izolacji).

Mnóstwo gabinetów, zwłaszcza stomatologicznych, od tygodni jest zamkniętych na cztery spusty. Rządowa „tarcza antykryzysowa” nie wychodzi naprzeciw licznym oczekiwaniom profesjonalistów medycznych i przedsiębiorców branży medycznej. Wielu lekarzy będących na pierwszej linii frontu krytykuje działania władz i poczynania kadry zarządzającej w swoim miejscu pracy, ale coraz rzadziej mówi o tym pod swoim nazwiskiem.

Dyrektorzy szpitali czy kierownicy oddziałów przypominają, że jedyną osobą upoważnioną do kontaktu z mediami jest rzecznik prasowy, a gdzieniegdzie wprost ostrzegają, że wypuszczanie w przestrzeń publiczną informacji czy zdjęć (np. za pośrednictwem mediów społecznościowych) może skończyć się karą lub zwolnieniem dyscyplinarnym.

Jeszcze w marcu sekretarz stanu w Ministerstwie Zdrowia Józefa Szczurek-Żelazko rozesłała do krajowych konsultantów krajowych pismo, w którym „poprosiła o zobowiązanie” konsultantów wojewódzkich do „zaprzestania samodzielnego wydawania opinii” o koronawirusie. Podkreśliła, że powinni to robić tylko konsultanci krajowi po wcześniejszym uzgodnieniu z resortem zdrowia i GIS. Póki co rząd łagodzi niektóre obostrzenia, których wprowadzenia kilka tygodni temu nikt się nie spodziewał.

Minister Łukasz Szumowski apeluje o zasłanianie twarzy w miejscach publicznych, dezynfekowanie rąk, zachowywanie dystansu od innych, przebywanie na kwarantannie i w izolacji, jeśli sytuacja tego wymaga. – To są zasady, z którymi musimy się nauczyć żyć przez najbliższy rok, być może półtora roku, jeżeli nie dwa lata – mówi. Nad głową ministra zebrały się czarne chmury po udzieleniu premierowi rekomendacji w sprawie wyborów prezydenckich, ale to już zupełnie inny temat.

Mariusz Tomczak